To badanie ma być koronnym dowodem na obronę szpitala. Jest? Otóż, sprawdziliśmy to… [116 DNI NA BANACHA]

Grażyna Garboś-Jędral opuściła największy szpital kliniczny w Polsce z I grupą inwalidzką. Według niej winni temu są lekarze szpitala Banacha w Warszawie. Sąd okręgowy przyznał jej nie tylko rację, ale i najwyższe odszkodowanie ws. o błędy medyczne. Wyrok jest nieprawomocny. Szpital z żadnym z zarzutów pani Grażyny się nie zgadza. Na dowód swojej niewinności przytacza szereg ekspertyz i dokumentów. Problem w tym, że część z nich nie wytrzymuje próby weryfikacji i wzbudza podejrzenia, że mogły zostać sfabrykowane.

Grażyna Garboś-Jędral stała się kaleką z I grupą inwalidzką w czasie, gdy znajdowała się pod ścisłą opieką lekarzy renomowanego Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie. Po tym, jak wcześniej kilka lat pracowała w nim jako radca prawny, w 2004 r. trafiła do niego jako pacjenta z zawałem serca. Z zawałem uporano się szybko i skutecznie, a mimo to kobieta opuściła szpital po 116 dniach jako kaleka.

Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł w listopadzie ub.r., że jej niepełnosprawność jest wynikiem działania – albo braku działań – lekarzy szpitala na Banacha. Zasądził kobiecie najwyższe odszkodowanie w sprawie o błędy w sztuce lekarskiej w Polsce – z odsetkami to 5 mln zł. Wyrok jest na razie nieprawomocny. Władze szpitala się od niego odwołały. Za kilka dni – 21 listopada odbędzie się apelacja.

Główne zarzuty pani Grażyny pod adresem szpitala

W ciągu ostatnich miesięcy z panią Grażyną spotykaliśmy się wielokrotnie. W tym czasie zapoznaliśmy się z jej dokumentacją medyczną, zeznaniami świadków, opiniami biegłych i uzasadnieniem wyroku sądu. Usłyszeliśmy z jej ust wiele ciężkich oskarżeń pod adresem lekarzy szpitala na Banacha. Najpoważniejsze to:

– wszczepienie jej do kręgosłupa salmonelli pokarmowej podczas wykonywania obwodowego znieczulenia. Konsekwencje: rozwinięcie się ropnia nadtwardówkowego, operacyjne usunięcie trzech kręgów, niedowład nóg, postępujące uszkodzenie kręgosłupa. Nieuleczalne problemy z wypróżnianiem się i oddawaniem moczu

– uszkodzenie błony śluzowej jelita grubego podczas wykonywania zabiegu lewatywy i brak odpowiednich działań, które zapobiegłyby powstaniu w miejscu uszkodzenia przetoki odbytniczo-pochwowej. Konsekwencje: przeprowadzenie na przestrzeni kolejnych dwóch lat czterech operacji, wycięcie kilku metrów jelita cienkiego, nieoperacyjna przepuklina, nieuleczalne problemy z przewodem pokarmowym i utrata funkcji seksualnych

– przeprowadzenie dwóch operacji bez zgody pacjenta; w podpisanej przez pacjentkę zgodzie na operację były – jej zdaniem – wpisane inne zabiegi od tych, które zostały wykonane

Sąd I instancji wszystkie te zarzuty przyjął i uwzględnił, przyznając pani Grażynie rekordowe odszkodowanie. Wyrok ten jest ciągle nieprawomocny.

Szpital: Historia choroby to żaden dowód w sprawie

W lipcu zwróciliśmy się do szpitala, aby sprawdzić, jak odnosi się do zarzutów swojej dawnej pacjentki i jaka jest wersja wydarzeń lekarzy. Podjęliśmy wtedy kilka prób skontaktowania się z dyrektorką placówki mgr Ewą Marzeną Pełszyńską oraz prof. Markiem Krawczykiem, rektorem Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, któremu szpital podlega. Próby nawiązania kontaktu się nie powiodły – chyba że liczyć e-mail od pani dyrektor, która napisała, że „nie widzi żadnej potrzeby i konieczności” rozmowy z nami.

Niedługo później skontaktował się z nami jednak mec. Rafał Dębowski, który wystąpił zarówno w imieniu mgr Pełszyńskiej jak i prof. Krawczyka. Mec. Dębowski był wówczas również pełnomocnikiem SPCSK w sprawie pani Grażyny w sądzie (już nim nie jest bo, jak nas niedawno poinformował, na trzy tygodnie przed apelacją wypowiedział szpitalowi pełnomocnictwo). Gdy był jeszcze pełnomocnikiem, obiecał, że odniesie się do wszystkich zarzutów pacjentki i wyjaśni wątpliwości. W ciągu kolejnych trzech miesięcy w rozmowach i wymianach e-mailowych przytoczył szereg zeznań świadków, opinii biegłych i dokumentów, które mają dać odpór zarzutom pani Grażyny.

Podczas rozprawy apelacyjnej szpital miał dowodzić – jak wyjaśniał nam mec. Dębowski – że choć „niezaprzeczalne jest, że pani Grażyna Garboś-Jędral miała poważne kłopoty zdrowotne, to w sprawie są uzasadnione wątpliwości, by winni im byli lekarze”. W jego opinii – co znalazło wyraz we wniosku szpitala o apelację – sąd I instancji wydał swój wyrok w oparciu o bardzo słabe podstawy – zeznania samej pani Grażyny, jej męża i opinię jednej biegłej, która – zdaniem pana mecenasa – jest „starszą panią” i pewnie po prostu współczuła kalekiej kobiecie. Sąd w opinii prawnika niesłusznie nie uwzględnił zeznań świadków i biegłych, które były korzystne dla szpitala.

Co w tym kontekście może zaskakiwać, mec. Dębowski odmówił przyjęcia historii choroby pani Grażyny jako dowodu w sprawie. Powód? Według niego dokumentacja była nie tylko przez lekarzy prowadzona bardzo niedbale, ale w dodatku jest niekompletna – szpital nigdy nie dostarczył do sądu wszystkich dokumentów, bo część… miała gdzieś się zapodziać. W linii obrony szpitala to argument przemawiający na korzyść lekarzy z Banacha.

Sędzia: „Niczego nie pamiętał, nawet gdzie wykonał zabieg”

Szpital niezmiennie powołuje się na zeznania dr. A.*, który – według pani Grażyny – przeprowadził u niej niemal fatalną w skutkach blokadę przeciwbólową. Zabieg został wykonany na zwykłym łóżku w sali chorych. W sądzie pan doktor jednak niewiele pamiętał: „Nie pamiętam, gdzie był wykonywany zabieg. Nie pamiętam, czy pacjentka podczas zabiegu i zaraz po zabiegu zgłaszała jakieś dolegliwości… Szczegółów nie pamiętam”.

Pan doktor zapamiętał za to – mimo upływu lat – że blokadę wykonał „na pewno w odcinku piersiowym, nie przykręgosłupowo”, „raczej blokada była oddalona od kręgosłupa” i że „nie robił u powódki blokady kanału kręgowego”, bo „nie zrobiłby blokady kanału kręgowego na sali chorych”. Ma być to dowód na to, że lekarz dokonał iniekcji w innym miejscu od tego, w którym powstał ropień, co oznaczałoby, że to nie on winny jest wszczepienia swojej pacjentce bakterii salmonelli.

Sędzia, która wydawała wyrok, uznała jego zeznania za niewiarygodne: „Zabieg wykonał dr A., który niemal niczego nie pamiętał, zeznając w charakterze świadka, nawet tego, gdzie zabieg był wykonywany: w sali operacyjnej, zabiegowej czy na łóżku pacjentki (…). Pamiętał natomiast miejsce wkłucia, które jego zdaniem było raczej oddalone od kręgosłupa”.

Pan mecenas: Gdyby tylko sędzia na koniec się nie zmieniła…

Według mec. Dębowskiego tej miażdżącej opinii winny jest fakt, że sędzia wydająca wyrok nie była obecna przy składaniu zeznań przez dr. A. Pan mecenas za to obecny był i opowiedział nam, jak podczas rozprawy pani Grażyna ze wstydu tylko „spuszczała głowę”: „Dr A., zeznając pod odpowiedzialnością karną za składanie fałszywych zeznań, w obecności powódki, patrząc jej w oczy w sposób stanowczy i przekonujący, oświadczył, że wykonał inny zabieg niż opisywany przez powódkę i wykonał go zgodnie z obowiązującymi w tym zakresie procedurami. Pani Garboś-Jędral nie miała żadnych pytań w tym zakresie do świadka, spuszczała tylko głowę, a sąd na gorąco skomentował, że pojawiły się nowe istotne zeznania, które każą inaczej spojrzeć na całą sprawę”.

Na nieszczęście dla szpitala – konkludował mec. Dębowski – sędzia wkrótce się zmieniła i jej następczyni, która wydawała wyrok, nie będąc świadkiem powyższej sceny, nie mogła „inaczej spojrzeć na całą sprawę”.

Z zeznaniem dr. A. i wspomnieniem pana mec. Dębowskiego z sali sądowej są dwa problemy. Po pierwsze, wbrew temu, co powiedział w sądzie anestezjolog, nie ma żadnej różnicy między tym, na którym odcinku kręgosłupa przeprowadza się iniekcję podczas wykonywania zabiegu blokady. Za każdym razem należy ją przeprowadzać jak wszystkie inne zabiegi chirurgiczne – co najmniej na sali zabiegowej. Gdyby dr A. dopełnił swojego obowiązku, to można pewnie założyć, że w warunkach aseptycznych do zakażenia salmonellą by nie doszło.

Prawnik szpitala na Banacha próbował wprowadzić nas w błąd?

Drugi problem dotyczy oświadczenia pana mecenasa, który – będąc jeszcze przedstawicielem szpitala – twierdził, że gdyby tylko sędzia, która wydała wyrok, była obecna przy składaniu zeznań przez dr. A. i widziała, jak lekarz obala oskarżenia pani Grażyny i jak kobieta ze wstydu „spuszcza głowę”, to pewnie zapadłby inny wyrok.

Gdyby tylko sędzia się nie zmieniła… Sprawdziliśmy to.

Sprawą pani Grażyny przez 8 lat zajmowała się trójka sędziów. Zeznań dr. A. wysłuchała jednak dokładnie ta sama sędzia, która nieco ponad trzy lata później wydała wyrok niekorzystny dla szpitala i która nie uznała zeznań dr. A. za całkowicie wiarygodne.

To niejedyny raz, gdy prawnik wydelegowany przez dyrekcję szpitala do odpowiadania na nasze pytania, podał nam informacje, które po weryfikacji okazały się być nieprawdziwe.

Dokumentacja medyczna swoje, a pan mecenas swoje

Sekwencja zdarzeń przedstawiona przez panią Grażynę jest następująca: po przebytym zawale pacjentka dostaje zapalenia nerwów międzyżebrowych po lewej stronie. W celu złagodzenia uporczywej neuralgii międzyżebrowej założone zostają trzy blokady przeciwbólowe. Podczas tych zabiegów, przeprowadzonych w niewłaściwych warunkach, zostaje jej wszczepiona do kręgosłupa salmonella pokarmowa; bakteria prowadzi do powstania ropnia (objawiającego się dotkliwym bólem po prawej stronie) i dalszych komplikacji kończących się u kobiety kalectwem.

Sąd zgodził się z tą wersją, opierając się na historii choroby kobiety, zeznaniach świadków i opiniach biegłych – przy czym za w pełni wiarygodną uznał opinię tylko jednej biegłej, o której mec. Dębowski powiedział, że po prostu współczuła kalekiej kobiecie.

Szpital upiera się przy swoim: pani Grażyna już w momencie przyjmowania jej do szpitala była zakażona Salmonellą enteritidis, a na jej rdzeniu rozwijał się ropień. Ropień ten – jak stwierdził mec. Dębowski – „nie był wynikiem niewłaściwie przeprowadzonej blokady, ale powodem jej przeprowadzenia”.

Pan mecenas wydawał się mocno zdziwiony, kiedy wspominam, że w dokumentacji szpitalnej jasno jest zapisane, że powodem założenia blokady nie był ropień, ale zapalenie nerwów międzyżebrowych, które występuje u pewnego odsetka pacjentów z przebytym zawałem serca. Nie ma na to odpowiedzi.

To na którym oddziale w końcu leżała pani Grażyna?

Dotychczasowy reprezentant szpitala uważał, że zgromadzony materiał dowodowy w sprawie – w części zignorowany przez sąd I instancji – „wyklucza, aby do zakażenia salmonellą doszło na terenie szpitala. A zresztą na Bloku „D” w tym czasie nie było odnotowanych żadnych innych zakażeń salmonellą”.

I znów nie jest to prawda – z dokumentu przedstawionego w sądzie przez naczelną epidemiolog szpitala dr E. wynika jasno, że na Bloku „D” od marca do listopada 2004 r. zakażonych tą bakterią było aż 10 pacjentów. Dziewięciu z nich, z panią Grażyną włącznie, leżało na „4D”, gdzie znajduje się Klinika Kardiologii. Pani Grażyna właśnie tam przebywała po zawale w czerwcu 2004 r.

Co ciekawe, w zestawieniu pacjentów zakażonych salmonellą, kobieta widnieje nie jako pacjentka „4D”, ale „8B” – czyli Kliniki Neurochirurgii, na którą trafiła z ropniem do operacji dopiero w połowie lipca, trzy tygodnie po przeprowadzeniu u niej blokady przeciwbólowej.

Przedstawiony w sądzie dokument miał dowodzić, że choć na Bloku „D” rzeczywiście miały miejsce zakażenia pałeczkami salmonelli pokarmowej, to nie ma to żadnego znaczenia, bo pani Grażyna i tak nigdy na nim nie leżała…

Pan mecenas znów więc mijał się z prawdą – oraz materiałem dowodowym, który przedstawił w sądzie jego własny klient – gdy pisze, że „na Bloku „D” w tym czasie nie było odnotowanych żadnych innych zakażeń salmonellą”.

Kluczowe badanie, czyli koronny dowód w sprawie

Powstaje więc pytanie, skąd szpital wie, że kobieta trafiła już do niego z zakażeniem? Podczas przyjmowania jej na oddział nikt nie przeprowadził koniecznych do stwierdzenia tego badań. Dziś wykonuje się je rutynowo, bo potem – w przypadku niemożności udowodnienia, że do danego zakażenia nie doszło w szpitalu – sądy są dużo bardziej skłonne wierzyć pacjentowi. Na czym więc szpital opiera swoją linię obrony?

Koronny – i jedyny – dowód w sprawie to badanie histopatologiczne, które miało zostać przeprowadzone dzień po operacji usunięcia ropnia 14 lipca. Wyniki badania: „Fragmenty ziarniny z obecnością licznych mikroropni. W mikroropniach widoczne są bezpostaciowe złogi PAS /+/. Są to najprawdopodobniej martwiaki kości, ale nie można całkowicie wykluczyć, że nie są to kolonie promienicy”. Wynik tego badania ma – według szpitala – dowodzić, że ropień miał charakter przewlekły i nie mógł rozwinąć się na przestrzeni zaledwie trzech tygodni (przypominamy: blokady wykonywano kobiecie w dniach 24-29 czerwca, próbki do badania histopatologicznego pobrano 14 lipca).

Problem w tym, że w epikryzie – czyli dokumencie podsumowującym cały proces diagnostyczno-lekarski w danym miejscu – z Kliniki Neurochirurgii, w której leżała w momencie wykonywania badania pani Grażyna, rubryka „Histopatologia” jest… pusta. Mało tego – doniesiony do sądu na wniosek powódki oryginał tego badania znacząco różni się od kopii, którą na początku przedstawił mec. Dębowski – zarówno czcionką jak i układem graficznym dokumentu.

Dlaczego nigdzie nie ma śladu po badaniu?

Zapytany o to przez telefon – ówczesny reprezentant szpitala – mec. Dębowski nie był w stanie udzielić odpowiedzi i poprosił, aby wysłać mu wszystkie pytania drogą elektroniczną. Ale na zadane pisemnie pytanie o to, czemu w historii choroby nie ma śladu po tym badaniu, nie odpowiedział. Napisał tylko, że przecież pani Grażyna „nie kwestionowała [wyników badania jako dowodu rzeczowego – red.] na początku procesu w wyznaczonym terminie opatrzonym rygorem pominięcia”…

Jest jeszcze jedna sprawa. Chociaż rzeczone badanie histopatologiczne wykazało martwiaki kości i możliwą promienicę – czyli poważne schorzenia – to z historii choroby pani Grażyny wynika, że lekarze nic dalej z nimi nie zrobili. Za badaniem nie poszła żadna dalsza diagnostyka, konieczne konsultacje ortopedyczne. Nic. Mogłoby się wydawać, że lekarze po otrzymaniu niepokojących wyników badań wręcz zaniechali leczenia, ryzykując zdrowiem swojej pacjentki.

Pani Grażyna jest przekonana, że lekarze nie zaniechali jej leczenia w związku z promienicą czy martwiakami. Według niej nie mogli zignorować wyników badania, bo ich po prostu nie znali, a sam dokument „został sfałszowany”. I sąd jest skłonny się z nią zgodzić: „Skąd wziął się ten wynik, skoro pierwotnie nie było go w dokumentacji medycznej powódki? Pozwany nie wyjaśnił tego problemu. (…) Zarzuty powódki, iż dokumentacja została sfałszowana celowo, nabierają zdaniem Sądu Okręgowego realnego wymiaru”.

A pani doktor na to: „Niemożliwe. Nie da się tego stwierdzić”

Ale to nadal nie wszystko. W celu zweryfikowania zarzutów pani Grażyny postanawiamy spotkać się z lekarką, która podpisała się pod kontrowersyjnym dokumentem z wynikami histopatologii. Z dr K. udaje nam się porozmawiać przed Zakładem Patomorfologii SPCSK, w którym nadal pracuje. Pani doktor nie pamięta wyników badania pani Garboś-Jędral, ani nawet nie kojarzy jej sprawy – za to natychmiast rozpoznaje na dokumencie swój podpis i potwierdza, że to ona dokonała rozpoznania. Gdy wspominam, jak ustosunkował się do niego sąd, lekko się dziwi: – Jestem osobą uczciwą. Może pani zapytać, kogo chce.

Dr K. potwierdza wersję szpitala tylko częściowo – tak, rzeczone badanie histopatologiczne istotnie dowodzi, że ropień u pani Grażyny miał charakter „przewlekły”. Ale nie zgadza się ze szpitalem co do definicji tego słowa. – Ropień musiał mieć charakter przewlekły, bo stwierdziłam w nim skostnienia. A więc nie rozwinął się w ciągu kilku dni, ale raczej tygodni. Może dwóch, trzech albo czterech. Nie da się tego dokładnie ustalić – tłumaczy lekarka.

Dopytana, czy na podstawie tego badania można – jak twierdzi szpital – kategorycznie uznać, że ropień rozwijał się na przestrzeni więcej niż trzech tygodni, zdecydowanie zaprzecza i powtarza: – Nie da się tego stwierdzić.

Tym samym koronny i jedyny dowód szpitala na to, że dr A. podczas wykonywania zabiegów blokady nie mógł wszczepić swojej pacjentce bakterii salmonelli do kręgosłupa – bo powstały w wyniku zakażenia ropień rozwijał się na pewno dłużej niż trzy tygodnie – zostaje obalony.

Wersja szpitala jest dla szpitala tak samo… niekorzystna

Ale nawet jeżeli przyjmiemy – jak chce szpital – że bóle po zawale u pacjentki spowodowane były nie neuralgią, ale rozwijającym się ropniem, a do zakażenia salmonellą doszło przed 1-2 czerwca (czyli zanim pacjentka trafiła do szpitala) – to należałoby też przyjąć, że lekarze szpitala przez cały miesiąc nie zdiagnozowali u swojej pacjentki ani przewlekłego zakażenia salmonellą pokarmową ani ropnia.

Ropień tymczasem – znów w wersji szpitala – bynajmniej nie rozwijał się bezobjawowo, bo towarzyszył mu ból tak dotkliwy, że konieczne było trzykrotne założenie blokady przeciwbólowej. Bólu lekarze więc nie przeoczyli, ale zamiast dojść jego źródła, tylko go uśmierzyli. A ropień – przyczyna tego bólu – pozostał dla lekarzy nieodgadnioną tajemnicą aż do momentu, w którym panią Grażynę sparaliżowało od klatki piersiowej w dół i szanse na uratowanie u niej jakiejkolwiek sprawności w nogach wynosiły – jak wspomina – 5 proc…

W międzyczasie lekarze zdążyli jeszcze kobietę dwa razy odesłać z kwitkiem. Najpierw, 2 lipca – dokładnie miesiąc od przyjęcia – wypisali ją do domu. Ból wrócił następnego dnia, nie przeszedł i 4 lipca pani Grażyna była już z powrotem na Banacha. Lekarze z izby przyjęć ponownie jednak uznali, że nie ma powodów do zmartwień. Założyli, że ból, który pokonuje blokadę przeciwbólową, to nic poważnego i – bez żadnej diagnozy, żadnych badań – nałożyli tylko kobiecie… kolejną blokadę. 10 dni później pani Grażyna była już sparaliżowana.

Sąd: „Skandaliczny wręcz brak opieki pielęgniarskiej”

Tłumaczenia szpitala budzą poważne wątpliwości także w przypadku drugiego zarzutu pani Grażyny – doprowadzenia do powstania u niej przetoki odbytniczo-pochwowej. Do perforacji jelita grubego doszło pod koniec sierpnia w wyniku – jak twierdzi kobieta – źle przeprowadzonej lewatywy. W następstwie przetoki m.in. trzeba było przeprowadzić cztery operacje, kobieta nabawiła się nieoperacyjnej przepukliny, utraciła zdolności seksualne i kilka metrów jelita cienkiego. – Winna była źle przeprowadzona lewatywa – orzekł sąd na podstawie opinii biegłej dr Aleksandry Petryny-Sokołowskiej.

Szpital jednak odwołuje się do opinii innego biegłego, dr. Franciszka Walczyńskiego, który zeznał, że „przetoka powstała w wyniku długotrwałego zalegania mas stolca w odbytnicy i ucisku spowodowanego tymi masami stolca na ściany odbytnicy”. Opinię tę uzupełniają zeznania jednej z pielęgniarek, które wykonywały zabieg. Kobieta zeznała – a powtórzył to za nią w rozmowie z nami mec. Dębowski – że chora „odmawiała wypróżniania się”.

Mowa jednak o osobie, która w tamtym czasie była sparaliżowana i nie mogła sama się wypróżnić. Jeżeli więc przyjąć – jak chce szpital – że przetoka to wynik kamieni kałowych i braku wypróżniania się, to odpowiadać za to powinni lekarze, którzy dopuścili do sytuacji, w której ich sparaliżowana pacjentka nie wypróżniała się nawet przez 10 dni. Sąd I instancji w wyroku uznał, że hipoteza dr. Walczyńskiego po pierwsze „nie jest dowodem w sprawie, a po drugie nawet w takiej sytuacji stan ten obciążałby pozwany szpital za elementarny, wręcz skandaliczny brak opieki pielęgniarskiej nad powódką”.

Szpital faksem opinie śle. Ubezpieczyciel umywa ręce

Jeszcze jedna rzecz budzi wątpliwość. Na początku sierpnia 2004 r. pani Grażyna złożyła do dyrektor szpitala, mgr Marzeny Pełszyńskiej, wniosek o wypłacenie jej przez ubezpieczyciela placówki – CIGNĘ STU S.A. – odszkodowania (szpital miał opłaconą dwuletnią składkę ubezpieczeniową w wysokości 500 tys. zł). Jak mówi kobieta w rozmowie z nami, nie chciała nigdy od szpitala ani złotówki. W odpowiedzi na to pismo do firmy ubezpieczeniowej z sekretariatu dyrekcji szpitala zaczęły napływać faksem opinie napisane przez najważniejszych lekarzy z Banacha (kierowników dwóch klinik i naczelnego epidemiologa), w których wina szpitala w sprawie pani Grażyny została wykluczona. M.in. na podstawie tych opinii CIGNA odrzuciła wniosek kobiety o wypłatę jej odszkodowania.

Czemu szpital najpierw płaci ubezpieczycielowi składki, a potem tak bardzo stara się, aby zwolnić go z tego, do czego sam dopiero co go zobowiązał – wypłacenia pacjentce odszkodowania? W dodatku sąd jednoznacznie w uzasadnieniu swojego (przypominamy – nieprawomocnego) wyroku uznał opinie sporządzone przez szanowanych lekarzy na użytek CIGNA STU za niewiarygodne.

Mec. Dębowskiemu zadaliśmy – pisemnie – w związku z tym dwa bardzo konkretne pytania: „Na czyją prośbę czy też polecenie pracownicy szpitala – dwóch kierowników klinik – napisali opinie dotyczące tego, gdzie p. Grażyna Garboś-Jędral zaraziła się salmonellą i w jaki sposób doszło u niej do powstania przetoki pochwowo-odbytniczej?” oraz „Sąd ustalił i potwierdził, że opinie tych pracowników szpitala były nieprawdziwe, a dzięki nim ubezpieczyciel – CIGNA STU – mógł odmówić wypłacenia p. Garboś-Jędral odszkodowania. Czy i jakie konsekwencje szpital wyciągnął w stosunku do tych lekarzy?”.

Na żadne z nich nie doczekaliśmy się odpowiedzi.

* Inicjały wszystkich lekarzy zostały zmienione na przypadkowe.

Napisz do autorki: joanna.berendt@agora.pl.

gazeta.pl

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sprawdź również
tagi