Być pierwszym przy „śmierciówce”. Jak kancelarie odszkodowawcze polują na zmarłych

Kiedyś miałam opory, żeby jechać na świeżo do rodziny ofiary wypadku, ale teraz już żadnych. W pięciu wypadkach na dziesięć udaje mi się podpisać umowę w dzień śmierci.

11-letnia Ola zginęła w wypadku samochodowym w Legnicy w 2019 roku razem ze swoją przyjaciółką. Wracały z nocowanek u koleżanki.

Mówi Agnieszka, mama Oli: – Poniedziałek, dwa dni po pogrzebie. Budzę się z myślą, że zaspałyśmy do szkoły, wypadam z łóżka – i wtedy dotarło do mnie, że my już nigdzie nie zaspałyśmy. Rozpacz niesamowita.

A dwie godziny później do mojego mieszkania zastukał pan z firmy odszkodowawczej. Chciał wycenić życie mojej córki. Dopiero przeprowadziłyśmy się do tego mieszkania. Nikt nie miał tego adresu, ani szkoła, ani urząd, nikt. Oprócz policji. Kazałam panu spierdalać. Za chwilę zadzwoniła pani z drugiej firmy, mówiąc, że rozumie mój ból. Darłam się na całą kamienicę, że są hienami i nie mają żadnego respektu dla ludzkiego życia.

Brat zabrał mój telefon. Później dowiedziałam się, że dzwonili dziesiątki razy. Dopytywali w szkole o nasz adres, dzwonili do byłego męża… Skąd mieli numery? Nie mam pojęcia.

Iwona, mama 25-letniego Jakuba, którego w 2019 roku rencista potrącił na pasach w Poznaniu:

– Moje dziecko nie żyje, a pod nasz adres podjeżdżają ludzie z firm odszkodowawczych. Inne rzeczy ma człowiek wtedy na głowie, jak pogrzeb i sekcja zwłok. A oni są nachalni, przychodzą non stop. Dzwonili nawet do sąsiadki, wypytywali o kontakt do nas. To był dla nas kolejny stres, kolejny cios.

Beata z Ciborza, której syn razem z czwórką przyjaciół wpadł samochodem do jeziora i utonął:

– Spojrzałam na zegarek. O 7.20 policjant poinformował mnie, że Dominik nie żyje. Koleżanka odwiozła mnie do domu. Zdążyłam zapalić papierosa, zdjąć buty i kurtkę, za to nie zdążyłam młodszemu synowi powiedzieć, że jego brat właśnie zginął. Dzwoni telefon. Obcy numer. Myślę: może policjant, może cud jakiś, moje dziecko jednak żyje. Człowiek do ostatniej sekundy ma nadzieję… Ale nie. Przedstawia się facet z kancelarii odszkodowawczej. Nie wiem, skąd miał numer. Tylko na policji go podawałam. Pierwszy delikwent zapukał tego samego dnia. Wyzwałam go od hien. Starszy syn wziął go za szmaty i wyprowadził z bloku.

Ale oni dalej wydzwaniali: do szpitala, gdzie pracuję, do proboszcza, do domu pogrzebowego, wiadomości na Facebooku pisali do drugiego syna… Jakby człowiek mało miał problemów. Tylko skąd mieli nasz adres i telefony?

No właśnie, skąd?

Pierwsze polowanie

Dworek na Dolnym Śląsku to siedziba kancelarii X – jednej z największych w kraju. Zatrudnia 200 osób. Przy szklanym stole rozsiada się Krystian. Marynarka w kratę, niebieska koszula, błękit dobrany pod kolor oczu. Szybko przechodzi na ty.

Brat zabrał mój telefon. Później dowiedziałam się, że dzwonili dziesiątki razy. Dopytywali w szkole o nasz adres, dzwonili do byłego męża… Skąd mieli numery? Nie mam pojęcia.

Iwona, mama 25-letniego Jakuba, którego w 2019 roku rencista potrącił na pasach w Poznaniu:

– Moje dziecko nie żyje, a pod nasz adres podjeżdżają ludzie z firm odszkodowawczych. Inne rzeczy ma człowiek wtedy na głowie, jak pogrzeb i sekcja zwłok. A oni są nachalni, przychodzą non stop. Dzwonili nawet do sąsiadki, wypytywali o kontakt do nas. To był dla nas kolejny stres, kolejny cios.
Strach na wysokości. Jak po lipnym kursie i egzaminie zostałem operatorem 50-metrowego dźwigu
Zapisz na później

Beata z Ciborza, której syn razem z czwórką przyjaciół wpadł samochodem do jeziora i utonął:

– Spojrzałam na zegarek. O 7.20 policjant poinformował mnie, że Dominik nie żyje. Koleżanka odwiozła mnie do domu. Zdążyłam zapalić papierosa, zdjąć buty i kurtkę, za to nie zdążyłam młodszemu synowi powiedzieć, że jego brat właśnie zginął. Dzwoni telefon. Obcy numer. Myślę: może policjant, może cud jakiś, moje dziecko jednak żyje. Człowiek do ostatniej sekundy ma nadzieję… Ale nie. Przedstawia się facet z kancelarii odszkodowawczej. Nie wiem, skąd miał numer. Tylko na policji go podawałam. Pierwszy delikwent zapukał tego samego dnia. Wyzwałam go od hien. Starszy syn wziął go za szmaty i wyprowadził z bloku.

Ale oni dalej wydzwaniali: do szpitala, gdzie pracuję, do proboszcza, do domu pogrzebowego, wiadomości na Facebooku pisali do drugiego syna… Jakby człowiek mało miał problemów. Tylko skąd mieli nasz adres i telefony?

No właśnie, skąd?

Pierwsze polowanie

Dworek na Dolnym Śląsku to siedziba kancelarii X – jednej z największych w kraju. Zatrudnia 200 osób. Przy szklanym stole rozsiada się Krystian. Marynarka w kratę, niebieska koszula, błękit dobrany pod kolor oczu. Szybko przechodzi na ty.

– W tej firmie jest tak: albo się zarabia mało, bo się mało pracuje, albo się obrzydliwie dużo zarabia. Agenci mają podpisane tylko umowy partnerskie, a zysk otrzymują z prowizji. Im więcej umów przyniosę, tym więcej kasy. Moje zadanie: szukać rodzin osób poszkodowanych albo zmarłych w wypadkach. Nasza kancelaria poprowadzi sprawę, dzięki której otrzymają pieniądze z OC sprawcy wypadku. Za nasz trud nie będą musieli płacić. Swoją dolę potrącimy dopiero przy wypłacie środków. Ile? Jakieś 30 groszy z każdej złotówki wyszarpanej od firmy ubezpieczeniowej. Jest się czym dzielić, bo przy śmiertelnych wypadkach odszkodowania idą w setki tysięcy złotych.

Prowizja rośnie wraz z liczbą zdobytych klientów. Z jednego wypadku da się podpisać mnóstwo umów, bo odszkodowanie dostają dzieci, rodzice, rodzeństwo, dziadkowie, mąż, żona…

Podpisaną umowę zawożę do firmy i na tym moja rola się kończy. Mogę rozbudowywać własną strukturę – zapraszać nowych agentów. Od każdej przyprowadzonej osoby też mam procent. Przypomina mi to piramidy finansowe, ale nie mówię tego głośno.

Tylko skąd brać klientów? To proste: z terenu! Wystarczy pojechać na dowolną wieś i rozpytać mieszkańców.

– Trzeba ludziom pomóc w myśleniu, opowiedzieć krótką historię o wypadku.

– Jakim wypadku? – pytam.

– Wszystko jedno! Wypiszmy to sobie – Krystian łapie za kartkę i długopis. – Jedyneczka – „potrącony rowerzysta jechał drogą i został najechany przez ciężarówkę. Około 20 lat temu”. Mogło dojść do takiej sytuacji? No pewnie, że mogło – Krystian tłumaczy, że jeśli do naszych ofiar nie dotarła konkurencja, to możemy poprowadzić stare sprawy odszkodowawcze, sięgające wypadków nawet sprzed 20 lat.

Dwójeczka. „Pieszy szedł poboczem i auto w niego wjechało”. Dajmy na to, 17 lat temu.

Trójeczka. Mogli wracać młodzi z dyskoteki i się rozbić na drzewie? Pewnie! Typowa historia.

– A jak powiedzą, że nie było takiego zdarzenia?

– Statystycznie nie ma szans, żeby w okolicy nie doszło ostatnio do jakiegoś wypadku. Ludzie powiedzą: „Nie, u nas to nie było potrącenia. Ale za to wioskę obok było”, a ty dopytujesz: „Aha, wioskę obok, a jak się nazywa ta rodzina? Gdzie mieszkają?”.

Krystian prosi, żebyśmy w teren pojechali moją fabią, bo jemu policja zabrała prawo jazdy na trzy miesiące.

– Jeżdżę audi A7 B turbo. 313 koni, prawdziwy smok pod maską, no i to mnie to zwiodło.

Po drodze Krystian wyjaśnia, jak współpracować ze wspólnikami.

– Laweciarze mają nasłuch policyjny, są pierwsi na miejscu zdarzenia. Z policją nie możemy oficjalnie współpracować, z SOR-em też nie, ale przy SOR zawsze działają firmy RTG, USG. Rehabilitanci, fizjoterapeuci, domy pogrzebowe, mechanicy, lakiernicy – to są świetne strzały. Zaczynasz delikatnie: jedziesz do takiej firmy i mówisz, że pracujesz z ofiarami wypadków, chciałbyś ich polecać jako świetnego mechanika albo tam rehabilitanta. Prosisz, żeby oni polecali ciebie. Podpisujecie umowę, a oni dostają procent od każdego klienta, który trafił do ciebie z polecenia.

Tylko musisz się przypominać! A to bombonierka, a to wejściówka do kina. Nie, że od razu walizka pieniędzy, ale musisz utrzymywać relację. Ja do mojego laweciarza co jakiś czas zajadę z whiskaczem: „Słuchaj, ostatnio cisza była, to żeby cię rozruszać, coś przywiozłem”. Są tacy, że jak nie dasz, to nic nie dostaniesz.

Zajeżdżamy do wioski. W sklepie facet za ladą zajęty wyciąganiem ryby z lodówki.

– Dzień dobry, pomoże nam pan, bo tak błądzimy. Wyczytaliśmy w internecie, że w tej miejscowości rowerzysta jechał drogą i został najechany przez ciężarówkę 20 lat temu. Do dziś o kulach chodzi – Krystian kłamie jak z nut.

– O, nie kojarzę, 20 lat temu, kawał czasu – martwi się sklepikarz.

– A młodzi, co wracali z dyskoteki i dachowali?

– O, to tym bardziej nie – sklepikarz jest zmartwiony, ale za to podaje adres i telefon do pani S., która nie wychodzi z domu i potrzebuje renty. Dobre i to, bo rentami też się zajmujemy.

Nie mamy szczęścia. Inni ludzie we wsi albo nie pamiętają żadnego wypadku, albo odsyłają nas do urzędu gminy.

Ale pierwsze koty za płoty. Na kolejne polowanie pojedziemy już audi Krystiana. Luksusowy wóz chyba przyniesie nam szczęście. Mój mentor sięgnie po stare kontakty. Zajedziemy do wójta, zagadamy znajomą kasjerkę w Dino. I nagle wyrośnie klient – samotny mężczyzna mieszkający na końcu wsi. Żona zginęła w wypadku parę miesięcy temu. Po 15 minutach nawijania makaronu na uszy („Dzięki nam postawi pan żonie nowy pomnik”) Krystian wciśnie mu umowę na poprowadzenie sprawy odszkodowawczej, jakby właśnie sprzedawał nowy odkurzacz.

Rynek wart 15 miliardów

Pierwsze kancelarie na początku lat 2000. zakładali byli pracownicy firm ubezpieczeniowych. Odkryli niszę na rynku, bo wiele ofiar wypadków nie wiedziało, że należy im się odszkodowanie. A nawet jeśli wiedzieli, to nie stać ich było na prawników.

– Kowalski faktycznie nigdy by tych pieniędzy nie zobaczył, gdyby nie kancelarie. Trzeba im to oddać – opowiada mi warszawski prawnik specjalizujący się w odszkodowaniach. – To nasza wina. Prawnikom nie chciało się zajmować sprawami z jakichś wsi, to trochę poniżej naszej godności było. Za mały zysk, nikt nie widział w tym pieniędzy. A oni zobaczyli.

Szybko w biznes weszli ludzie spoza branży, nawet bez pojęcia o prawie. Kancelarię odszkodowawczą mógł założyć każdy.

– Ja nie mogę się reklamować, jeździć po wsiach i szukać klientów. Prawo i kodeks etyki zawodowej mi na to nie pozwala. Muszę czekać, aż klient sam się zgłosi. Ale ich to nie dotyczy – dodaje znajomy prawnik.

Kancelarie pozatrudniały armie przedstawicieli handlowych, którzy rozjechali się po kraju w poszukiwaniu klientów. W ten sposób obeszły przepisy zabraniające prawnikom reklamy. Adwokatów też oczywiście zatrudniają, ale zazwyczaj na umowach-zleceniach. Klient może w ogóle nie poznać prawnika, który prowadzi jego sprawę o odszkodowanie. Dla niego pierwszym i często jedynym kontaktem z firmą jest agent handlowy. To oni są w tych strukturach kluczowi.

W samym 2021 roku doszło do ponad 22 tysięcy wypadków, na drogach zmarło 2245 osób, a ubezpieczalnie wypłaciły ponad 15 miliardów złotych z tytułu wypadków komunikacyjnych. Rynek jest ogromny. Dwie największe kancelarie w Polsce: EUCO i Votum – to spółki giełdowe. Grupa kapitałowa Votum w 2021 roku mogła pochwalić się 195 milionami przychodu i 10 milionami czystego zysku.

Firmom w utrzymaniu zysków pomaga odpowiednia prowizja: 25, 30, czasami nawet 40 procent wywalczonej od ubezpieczalni kwoty odszkodowania.

Janusz Popiel, prezes Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach i Kolizjach Drogowych „Alter Ego”, opowiadał mi, że agenci podsuwają klientom umowy, zgodnie z którymi pieniądze z odszkodowań najpierw wpływają na konta kancelarii odszkodowawczych, a dopiero potem dostają je rodziny ofiar. Albo nie dostają, bo stowarzyszenie odbiera mnóstwo zgłoszeń od ludzi, którym firmy nie wypłaciły odszkodowań albo wypłaciły zbyt małą kwotę.

Marzenia nie mają ceny

Hotel na trasie między Łodzią a Poznaniem nie jest może luksusowy, ale ma za to dwie sale konferencyjne i duży parking. Zatrzymują się na nim samochody, przy których moja fabia wygląda jak wóz drabiniasty. Mercedes S klasy, audi A6, jaguar, dodge, porsche cayenne. Goście od 20 do 50 lat, wszyscy eleganccy. Zaczynam dwudniowe szkolenie w firmie Votum, która jest największym graczem na rynku odszkodowań.

Na pierwszych warsztatach z uwagą słuchamy dyrektora do spraw sprzedaży. Wysoki i masywny facet przechadza się po sali, energicznie gestykuluje.

– Są tacy, co ich spotka tragedia, a i tak się będzie z tobą targował. Wybij go z rytmu, zaskocz go, złam schemat! Mów: „Ma pan rację! Cena nie jest najniższa!”. Od razu sugerujecie, że cena jest jednak niska.

Dyrektor odradza zakazane w sprzedaży słowa: „reklamacje”, „problemy”, „konkurencja” (bo my konkurencji nie mamy). Za to słowo „bezpieczeństwo” powinno paść w rozmowie od trzech do pięciu razy. – Schodzisz do 20 procent prowizji w negocjacjach? No błąd! Zawsze walcz o wysoki procent. Niektórzy z was przyjechali wózkami, które kosztują grubo powyżej 100 tysięcy złotych. Warto je kupować? Warto, bo spełnione marzenia nie mają ceny. Spójrzcie na Mateusza – pokazuje młodego chłopaka przy stole – rok temu nie wiedział, co to są odszkodowania. Teraz w prezencie kupił żonie renówkę. Tak się zarabia w odszkodowaniach!

Na papierosie nowa koleżanka pokazuje mi zdjęcia z Mauritiusa. To z firmowej wycieczki dla najlepszych agentów.

– Złota zasada na Facebooku: jak wrzucasz takie foty, to odznacz wszystkich klientów, żeby nie mogli ich zobaczyć. Żeby ich nie bolało, że polecieliśmy za ich pieniądze – doradza mi Magda.

Następne szkolenie: „Mały detektyw”. Pani Marzena z działu wsparcia sprzedaży opowiada, jak przeczesywać Facebook i Instagram w poszukiwaniu informacji o rodzinach ofiar wypadków. Wypadki znajdujemy sami albo dostajemy zlecenia, czyli „lidy” z centrali.

– Jak dostajesz lida dzisiaj, świeży wypadek, to pach, tego samego dnia wsiadamy w auto i jedziemy szukać klienta – wyjaśnia agentka Magda.

Słyszę ze sto razy, że sukces jest w naszych głowach i tylko od nas zależy, ile zarobimy. Wieczorem gala wręczenia nagród. Najlepsi sprzedawcy wychodzą na środek sali do dźwięków braw i piosenki „You’re simply the best”.

Stówa za złamane nogi i ręce

Na bankiecie, przy muzyce Boney M. i zimnej wódce, współpracownikom rozwiązują się języki. Najchętniej opowiadaliby, jakie to mają prowizje (jeden kolega w miesiąc zarobił 90 tysięcy) oraz jakie samochody sobie za to pokupowali.

Paweł, na oko ma 30 lat, chudy i wysoki, zadowolony z siebie, nie jest agentem. Pracuje w specjalnym dziale, który zajmuje się tylko poszukiwaniem klientów. – Zatrudniamy sześć osób. Wysyłasz mi info o wypadku i w 10 godzin ci znajdę adres domowy. Przez lata sobie wypracowałem kontakty.

– Służba zdrowia?

– Oni są szkoleni, żeby nie mówić. Ale krawcowe, kosmetyczki, fryzjerzy nie są. Sołtysi, sklepowe, kwiaciarnie. Mam stare książki telefoniczne. Jak słyszę, że jest gdzieś wypadek, to przeszukuję kontakty albo obdzwaniam rolników. Ludzie ci wszystko przez telefon powiedzą.

Parkiet wypełnił się tancerzami, ale ja podchodzę do Beaty i Marka. Przyjechali z Pomorza. Oboje po trzydziestce, ona drobna, on wytatuowany i wielki jak szafa. W odszkodowania poszli trochę z musu, bo u nich w okolicy znajdziesz pracę tylko w starostwie za 2,5 tysiąca. Beata, przekrzykując „Mambo number 5″, tłumaczy, dlaczego do rodziny ofiary trzeba jechać jeszcze w dzień wypadku:

– Jak wchodzisz jako pierwszy, to chętniej podpiszą umowę. Jak wchodzisz trzeci albo czwarty, to już nie chcą w ogóle z tobą rozmawiać, mówią: panie, za bramę zapraszam. Konkurencja jest ogromna. Kiedyś miałam opory, żeby tak jechać na świeżo, ale teraz już żadnych. W pięciu wypadkach na dziesięć udaje mi się podpisać umowę w dzień śmierci. Czasami mówię: „Widzę, że to nie jest czas i miejsce, czy mogę przyjechać za dwa dni?”. Jak nie chcą, to się tylko uśmiecham. I tak przyjeżdżam.

Marek przytakuje: – Jak jesteś pierwszy przy „śmierciówce”, to budujesz relacje. Oni chcą cię wysłuchać, bo potrzebują pieniędzy.

Po kolejnych kieliszkach Beata opowiada o swoich wspólnikach.

– Mamy taką współpracę słowną z trzema fizjoterapeutami. Przypominamy im się raz na miesiąc. Odpalamy im stówkę od kontaktu.

– Ale macie z nimi umowę o współpracę?

– Nie. Na czarno. No i nasz kolega, też agent, dzieli się z nami chłopakiem, który pracuje w archiwum w szpitalu. Ostatnio do niego mówię: Krzysiek, te kontakty, które on daje, jakieś siniaki, stłuczenia, to nie może tak być. My nie będziemy mu płacić za takie rzeczy. Powiedz, że ma grube rzeczy wynosić: połamane kości, nogi, ręce. No i faktycznie teraz nam takie rzeczy wyciąga.

– A jak jesteście na kasę umówieni?

– Stówa od podpisanej umowy. Wynosi nam adres, imię i nazwisko. I jakie obrażenia.

– A służby?

– Służby się boją, ale trzeba z nimi zagadać dobrze. Ja kiedyś miałam takiego ratownika medycznego. Jak miał coś dla mnie, to dzwonił, żebym przyjechała. Ja mu dawałam prezent, on mi dawał karteczkę: imię, nazwisko, adres. I też na stówę byliśmy umówieni.

Procent dla policjanta emeryta

Na śniadaniu dosiadam się do Piotrka, który zęby zjadł na handlu. Wcześniej sprzedawał frytki, odżywki dla dzieci, pasztety. Przy jajecznicy sprzedaje mi swoją metodę.

– Do klienta mówisz tak: „Ja panu nic nie chcę wciskać, ja chcę panu pomóc. Wypadek się już wydarzył, a ja mam rozwiązanie. Niech pan zrobi kawę, pogadamy tylko”. Dopóki kawa nie wystygnie, masz czas, żeby ich przekonać. Ja w miesiąc potrafię wystawić faktury na 200 tysięcy. Za kilka takich deali kupujesz mieszkanie.

– To się faktycznie zdarza?

– I to często. Tylko trzeba mieć kontakty w przychodniach, szpitalach, w ZUS-ie.

Piotrek szczególnie poleca Andrzeja z Włocławka. To jeden z agentów pracujących dla firmy, emerytowany policjant.

– Dzwonisz i mówisz: panie Andrzeju, mam taki wypadek, proszę mi go doprecyzować. I on ci wszystko ogarnie. Oczywiście potem dzielisz się z nim procentem z podpisanej umowy.

Najwięcej wie salowa

Czas na wyjazd w teren. Moim opiekunem będzie Agata. 34-letnia wysoka blondynka zaprasza mnie do hybrydowej toyoty camry. Jedziemy na poszukiwanie żony rowerzysty, którego wczoraj śmiertelnie potrącił samochód. Mamy wypisane imię i nazwisko zmarłego, wieś pod Łodzią, ostatni adres i zakład pracy.

Ale nie mamy szczęścia. Sprzedawczynie w dwóch sklepach, panowie z piwem w rękach, przechodnie – prawie nikt go nie kojarzy. Współlokator zmarłego mówi, że rowerzysta rodzinę ma gdzieś pod Koszalinem.

Agata ma zasadę: codziennie wyjeżdżaj w teren. Tylko tak osiągniesz sukces. Ta strategia zaprowadziła ją na szczyt listy handlowców. Jej rodzice są rolnikami. Studiowała administrację w Koninie, pracowała na stażu w sądzie, w sklepie odzieżowym, agencji reklamowej. Po trzech miesiącach dorywczej pracy dla Votum zarabiała więcej niż kiedykolwiek na etacie.

– Za pieniądze z prowizji kupiłam i urządziłam mieszkanie. W życiu nie doszłabym do takich pieniędzy, bo kobieta w Polsce dobrej pracy nie dostanie. A w Votum ludzie za jedną sprawę potrafią wystawić fakturę na 100 tysięcy. Tak się tu zarabia.

Agata potwierdza to, co wiem od Piotra: warto dobrze żyć z emerytowanymi policjantami. Agata twierdzi, że wielu z nich pracuje w Votum.

– To myślisz, że oni nie mają znajomych policjantów na służbie? Pewnie, że mają. Ludzie tak wprost o tym nie mówią, też nie będzie się każdy chwalił kontaktami. A ty nie masz znajomych w takich medycznych branżach? Najwięcej wiedzą salowe, pielęgniarki, listonosz albo strażak OSP też może być.

– No i z taką salową czy pielęgniarką jak się dogadujesz?

– Możesz powiedzieć, że jeżeli miałaby pacjenta po wypadku, to albo niech przekaże twój kontakt, albo niech tobie poda informację, że mają kogoś takiego na oddziale. Oni mają karty pacjenta, więc wiedzą, skąd są ofiary, muszą wprowadzić ich dane w system. Przez RODO nie każdy ma odwagę ci podać kontakt, ale czasami salowa sama ci to zaproponuje. Najlepsze są chirurgia, ortopedia, izba przyjęć.

– Oni to robią za kasę?

– No, wiadomo. Możesz z nią podpisać umowę, że jest twoim konsultantem, albo po prostu powiedzieć: „Jak podpiszę umowę z tą rodziną, to odpalę ci stówę”. I na zachętę coś jej tam odpalasz. A jeszcze możesz mieć od niej dokumentację medyczną z takiej sprawy, no to już będziesz wiedział mniej więcej, ile na tym zarobisz.

Przez dwa dni odwiedzamy kamienice, domy jednorodzinne i blokowiska w Łodzi i okolicach. Agata uczy mnie patentów na znajdowanie klientów.

– Latem dobrze jest pojechać na cmentarz, tam jest zawsze dużo ludzi, jakieś starsze panie. I wtedy pytasz: „Nie wie pani, gdzie leży taka Ewa R., bo to była znajoma mojej mamy”. Ona cię zaprowadza, zaczynasz rozmowę, że no tak, szkoda, tragedia i w ogóle. A czy miała jeszcze jakichś rodziców? A rodzeństwo i tak dalej, a gdzie oni teraz mieszkają… I już masz kolejne adresy.

Zajeżdżamy pod płot do starszego pana, którego córka zmarła w wypadku. Mężczyzna zaprasza do środka, pokazuje zdjęcia córki, płacze.

– Kochana była, oczko w głowie… – łka.

Agata zaczyna go pocieszać: – Dla pana to zawsze będzie świeża rana. Ale widać na zdjęciach, że fajna kobitka była, zadbana. Pozostaje wierzyć, że jest jej lepiej. Bo ja w to wierzę. Pan to czuje?

Przechodzi do sedna: – A może chciałby pan wypowiedzieć umowę z obecną kancelarią?

Umawiają się na kolejny telefon. Gdy wracamy do auta, Agata tłumaczy: – Nie myśl, że ja się nie denerwuję, jak do kogoś wchodzę. Nigdy nie wiesz, jak cię ludzie potraktują. Jadę do rodzin, gdzie w wypadku dopiero co zginęło małe dziecko, to dla mnie też jest przeogromna tragedia.

– Ale i tak jedziesz?

– Ja na wszystko jadę. Bo do takich rodzin, gdzie ofiarami są dzieci, często w ogóle nie dojedzie konkurencja.

2166 nazwisk

Ciekawie układała się współpraca agentów dwóch niewielkich kancelarii z 48-letnim Andrzejem Sz., dyżurnym komendy powiatowej policji w Strzelcach Opolskich.

Do policyjnej pensji dorabiał w warsztacie samochodowym kolegi. Z obu prac wyciągał około 4,5 tysiąca złotych. Żona w sklepie miała 2 tysiące na rękę. Być może dla Andrzeja to było za mało, by zapłacić za nowy dom i jeszcze utrzymać syna i córkę?

W warsztacie naprawiał samochód Rafałowi K., który razem z bratem Darkiem pracował jako opiekun w zakładzie poprawczym w Raciborzu. Do skromnej pensji panowie dorabiali jako przedstawiciele dwóch niewielkich kancelarii odszkodowawczych z Rzeszowa i Legnicy. Umowy mieli jak wszyscy agenci, prowizyjne. Musiało im nie iść za dobrze, bo wyciągali raptem kilkaset złotych miesięcznie. Zaproponowali Andrzejowi Sz. współpracę. Czy nie mógłby od czasu do czasu zapuścić żurawia w policyjne bazy i wynieść im nazwiska i adresy poszkodowanych?

Tutaj historie policjanta i braci R. się rozjeżdżają. Według Rafała i Darka dyżurny powiatowej komendy za swoje usługi inkasował po 1000 złotych za każdą kartkę z 200 kontaktami. Niewiele, ale Dariusz tłumaczył Andrzejowi, że takie sprawy nie „keszują się” od razu, to znaczy, że większe pieniądze zobaczą dopiero wtedy, kiedy kancelaria wygra sprawę w sądzie.

Bracia K. obiecali, że podzielą się z policjantem prowizją od każdej wygranej sprawy.

Panowie spotykali się w kawiarni obok stacji benzynowej. Policjant za swoje usługi dostał między 5 a 10 tysięcy złotych oraz butelkę jacka danielsa.

Andrzej Sz. przyznaje, że dane, owszem, wynosił, ale nie dobrowolnie. Padł ofiarą szantażu. Bracia K. widzieli go na mieście z koleżanką z komisariatu. Pewnego dnia zaczepili go w warsztacie:

– Lepiej, by żona się nie dowiedziała. Musisz się postarać przynieść coś z tych danych, o których rozmawialiśmy – ponoć takie ultimatum postawili funkcjonariuszowi.

Proceder trwał od lutego 2016 do maja 2018 roku. Andrzej Sz. logował się w bazie SEWIK – Systemie Ewidencji Wypadków i Kolizji, jak i w bazie PESEL. Poszukiwał wypadków z całej Polski – takich, gdzie ktoś poniósł poważne obrażenia lub zmarł. Na kartkach spisywał adresy i telefony. W ten sposób pozyskał kontakty do 2166 osób.

Na nieszczęście dla Andrzeja i jego wspólników każde logowanie w systemie zostawia ślad. Funkcjonariuszy wydziału wewnętrznego wojewódzkiej policji zainteresowało, dlaczego dyżurny ze Strzelec Opolskich szuka informacji o wypadkach, które wydarzyły się na drugim końcu Polski.

Prokuratura oskarżyła Andrzeja Sz. o wzięcie łapówki oraz nielegalne przetwarzanie danych osobowych. W sądzie Andrzej Sz., postawny, wytatuowany, szpakowaty mężczyzna w bluzie z kapturem, popłakał się. Utrzymywał, że jest ofiarą szantażu. Całą sprawę przypłacił zdrowiem, leczy się na nerwicę.

Biorąc pod uwagę, że za łapownictwo grozi osiem lat więzienia, Andrzej Sz. może mówić o wyjątkowej przychylności sędziów. W drugiej instancji skazali go na pół roku więzienia z zawieszeniem na dwa lata. Najbardziej musiała zaboleć go utrata policyjnej emerytury. Radiowóz zamienił na ciężarówkę. Większość dni spędza w trasie, do domu zjeżdża tylko na weekendy.

Pomimo kilkakrotnych próśb Andrzej Sz. nie zgodził się na rozmowę z nami.

Wszyscy korzystają?

Były policjant z warszawskiej komendy opowiada nam, że wielokrotnie dostawał propozycje współpracy od kancelarii odszkodowawczych.

– Znajomi, co odeszli na emeryturę, współpracują z tymi firmami albo sami zakładali takie biznesy. Kancelarie podbijają do emerytowanych policjantów, bo wiedzą, że oni mają kontakty z kolegami w czynnej służbie, podobnie z ratownikami, lekarzami. Mają zadanie pozyskać ich do współpracy. Odpalają 200-300 złotych za informację o kliencie.

Nasz rozmówca tłumaczy, że współpracownikom można również zaproponować układ procentowy. A wtedy mówimy już o tysiącach złotych za każdego klienta.

– Nikt tego nie robi za darmo. To jest dochodowy interes. Sam wiem o dziesięciu policjantach, którzy usłyszeli takie oferty. Kilku skorzystało. Nie mieli na siebie pomysłu w cywilu.

– Po co korumpować policjantów, jak dzisiaj wszystko można wygrzebać w internecie?

– Nie wszystko. Na miejscu wypadku to policjant, ratownik medyczny bądź lekarz ma bezpośredni kontakt z rodziną ofiar. Pierwsi mają kontakt do osoby upoważnionej do otrzymywania informacji na temat stanu zdrowia pokrzywdzonego. Czyli już masz namiary centralnie na osobę, do której kancelaria może uderzać. Policjanci, ratownicy, lekarze, czasami nawet księża wchodzą w takie układy. Ogarnięty lekarz sam jeszcze da pacjentom do zrozumienia, że dobrze byłoby skorzystać z pomocy kancelarii.

– Jak to wygląda: ktoś ci proponuje zatrudnienie, jak będziesz nielegalnie wydobywał dane?

– Nigdy nie pada stwierdzenie „nielegalnie”, bo osoba, która prowadzi kancelarię, nie ma pewności, czy ty wejdziesz w taki układ. Nie trzeba nazywać rzeczy po imieniu, wystarczy się wsłuchać w „proponowany zakres współpracy”. Do mnie kancelarie uderzały z pięć-sześć razy. Nie zgodziłem się, bo to jest świństwo niesamowite żerowanie na krzywdzie ludzkiej. Ale powiem wam, że skala jest ogromna.

– To dlaczego to nie wypływa?

– Bo to jest biznes, z którego wszyscy czerpią korzyść.

To nie jest rynek drapieżnego kapitalizmu

W 2008 roku dziennikarka „Uwagi!” TVN pokazała, jak agenci kancelarii EUCO korumpują pielęgniarki, sołtysów, listonoszy. Rok później dziennikarka „Gazety Wyborczej” w cyklu artykułów „Łowcy nieszczęść” opisała, jak brała udział w szkoleniach firmy odszkodowawczej. Potwierdziła ustalenia „Uwagi!”.

Od tamtych głośnych reportaży niewiele się zmieniło. Część agentów pracujących dla kancelarii wciąż korumpuje pracowników budżetówki. Nie dotyczy to wszystkich firm, problem nie jest jednak marginalny.

Ludzie pokrzywdzeni przez kancelarie nie mają nawet gdzie udać się po pomoc. Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich informuje nas, że temat kancelarii odszkodowawczych nie leży w gestii RPO. Pracownicy Biura RPO podają, że ofiary nękane przez kancelarię mogą iść do sądu, pozywając firmy cywilnie.

Przez wszystkie lata rządzący niewiele zrobili, by okiełznać rynek odszkodowań.

W 2018 roku powstał projekt ustawy, który zabraniał kancelariom pobierania prowizji większej niż 20 procent oraz akwizycji bezpośredniej, nachodzenia rodzin poszkodowanych, reklamowania się w domach pogrzebowych, cmentarzach czy obiektach służby zdrowia. Autorem przepisów był senator Grzegorz Bierecki, twórca SKOK- -ów. Projekt trafił do sejmowej komisji, gdzie został rozjechany zarówno przez posłów opozycji, jak i kolegów senatora z Prawa i Sprawiedliwości.

Poseł Ireneusz Zyska (PiS) stwierdził, że ograniczenie wynagrodzenia do 20 procent negatywnie wpłynie na rentowność firm, a zakaz akwizycji praktycznie zlikwiduje branżę. – To nie jest rynek drapieżnego kapitalizmu – przekonywał poseł.

Posłanka Kamila Gasiuk-Pihowicz (KO) zakaz akwizycji nazwała ograniczeniem doprowadzonym ad absurdum. Martwiła się, ilu pracowników kancelarii straci pracę, jeśli przepisy wejdą w życie.

Opozycja zarzuciła Biereckiemu, że ustawę napisał pod siebie – wszak SKOK-i należą do Polskiej Izby Ubezpieczeń. A nikt nie ucieszyłby się bardziej z kłopotów kancelarii niż ubezpieczyciele.

Rząd wprowadził do ustawy poprawki rozwadniające projekt. Ustawa nawet w zmienionej wersji nie doczekała się głosowania. Ostatnia informacja na temat projektu na sejmowej stronie pochodzi z czerwca 2019 roku. Wtedy to wpłynęło stanowisko rządu na temat ustawy. Ministrowie przedstawili swoje obiekcje i… na tym koniec. Nikt nigdy do projektu ustawy nie wrócił.

Agenci czynią dobro

Radosław Pęcherzewski, wiceprezes zarządu Votum Odszkodowania SA, po czterdziestce, w okularach i dobrze skrojonym garniturze. Jest spokojny, starannie dobiera słowa. Opowiada o sukcesach firmy.

W Votum pracuje od 17 lat – prawie od początku. W tym czasie firma pomogła 250 tysiącom klientów. Prawie w każdej miejscowości w Polsce znajdzie się ktoś, kto korzystał z ich usług.

Pęcherzewski zarządza grupą 400 agentów terenowych, którzy muszą być empatyczni i kulturalni. Votum nie akceptuje osób nachalnych, które atakują klientów.

Pukanie do klientów w dniu wypadku, w dniu pogrzebu ofiary? Absolutnie nie! Firma nie zakłóca miru domowego – zapewnia prezes, jakby nie wiedział, co dzieje się na szkoleniach w jego firmie.

Radosław Pęcherzewski tłumaczy, że do klienta trzeba dotrzeć tak szybko, jak to możliwe. Podobnie jak oczekujemy karetki na miejscu wypadku, tak samo pomoc prawna jest niezbędna od samego początku. W końcu pracownicy Votum nadzorują także sprawy karne przeciwko sprawcom wypadków.

A jeśli chodzi o odszkodowania, to w starciu z zakładem ubezpieczeń rodziny ofiar są na dużo gorszej pozycji. Właśnie spadł na nich ogromny ciężar, nie potrafią sobie z tym poradzić, bo nawet nie wiedzą, jak wyjść z domu. Nie wiedzą, że koszty leczenia i pogrzebu, rehabilitacji i zakupu leków – każdy paragon podlega refundacji! Klient z uszczerbkiem na zdrowiu nie wie, że ma prawo do renty od ubezpieczyciela, i jakie są rodzaje tych rent, jak załatwić sprawę w ZUS-ie. Agenci muszą uświadomić rodzinom, jaką dokumentację gromadzić.

Zapewnia, że jego firma nie ściga się już o klienta. Nie musi. Mają swoich ambasadorów w każdej miejscowości, klienci zgłaszają się sami. Firma skupia się na dużych, medialnych wypadkach. Małe sprawy oddali konkurencji. Przecież to z gazety, telewizji, social mediów można się dowiedzieć, gdzie doszło do najgłośniejszych wypadków. Nie jest to tajna wiedza, nie trzeba być detektywem. Nie ma nic złego w tym, że agent pojedzie na miejsce i zapyta przechodnia, gdzie mieszka rodzina ofiary.

Pęcherzewski przyznaje, że firma podpisuje umowy konsultacyjne na przykład z rehabilitantami, bo oferuje również wsparcie medyczne.

Mówimy mu o agentach Votum, którzy opowiadali nam, jak przekupywać pielęgniarki, salowe, pracowników pogotowia. Prezes się oburza. Chciałby poznać te osoby, bo tak szybko, jak je pozna, tak szybko dyscyplinarnie wyrzuci je z roboty. Votum takiego działania nie akceptuje!

Pytamy, dlaczego firma zatrudnia emerytowanych policjantów.

Prezes Pęcherzewski tłumaczy: być może emerytowani policjanci też się w bazie agentów znajdą. Votum nie prowadzi jednak naboru agentów pod tym kątem. Szansę dostaje każdy. Jeżeli wśród agentów i konsultantów znajdą się byli policjanci, to jest to kwestia przypadku.

Pęcherzewski tłumaczy: misją kancelarii jest pomoc. Wdzięczności ludzkiej doświadczył nie raz. Kartki świąteczne, rekomendacje od zadowolonych klientów spływają każdego dnia. Jest przekonany, że on i jego agenci czynią dobro, dlatego nie zamieniłby tej pracy na żadną inną.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione

Program Superwizjer TVN „Łowcy Odszkodowań” można zobaczyć w sobotę 3 września o godz. 20.00 na antenie TVN 24 oraz we wtorek 6 września o godz. 23.45 w TVN.

Kontakt do autora: bartoszjozefiak42@gmail.com

Wspólne śledztwo „Superwizjera” TVN i „Dużego Formatu

wyborcza.pl

Podziel się

10 odpowiedzi

  1. Pan dziennikarz chyba łyknął legendy MLMowe VOTUM:( Aby ściagać nowych agentów, których się wykorzystuje do cna potrzebni są bajkopisarze o wielkich zarobkach, szybkuch samochodach, wycieczkach na Bora Bora. Taki typek łyka to i myśli sobie oni moga to i ja mogę. Zanim dojdzie do tego jak go VOTUM dyma to oni już na tym zarobią a on nie. Ot cała tajemnica.

  2. Tak właśnie działa Viotum. Przepracowałem tak trochę i mogę wszystkim odradzić. Ci którzy się załapali wile lat temu może i robią jakąs kase nowi są tylko i wyłacznie wykorzytywani. Pamiętam zerszą moje wielkie rozczarowanie kiedy mój „mentor” zwierzył mi się po bajkach jakie to kokosy rob,i że zalega już z drugą ratą leasingowa na auto i musi szybko dorwać jakiś naiwniaków aby ich ogolić. Był bardzo zdesperowany choć wcześnie zapewniał jaką to on ma juz poduszkę finansową że do końca życie nie będzie musiał pracować. Bajki bajki bajki.

  3. A dlaczego nie ma programów telewizyjnych o uczciwych kancelariach odszkodowawczych , w których rozliczenie z klientem polega na tym że to klient dostaje pieniądze na konto wprost z ubezpieczalni a dopiero potem sam rozlicza się z kancelarią, istnieją takie kancelarie odszkodowawcze i bardzo pomagają osobom i rodzinom po wypadkach. Program bardzo tendencyjny, niesprawiedliwy i wykonany na czyjeś zamówienie, pokazujący w złym świetle wszystkie kancelarie odszkodowawcze co nie ma nic wspólnego z obiektywnym dziennikarstwem.

  4. A dlaczego nie ma programów telewizyjnych o uczciwych kancelariach odszkodowawczych, w których sposób rozliczenia z klientem polega na tym, że ubezpieczyciel przelewa pieniądze wprost na konto klienta i dopiero wtedy klient rozlicza się z kancelarią. Istnieją takie kancelarie odszkodowawcze i bardzo pomagają osobom i rodzinom poszkodowanym w wypadkach.
    Wyemitowany program jest tendencyjny, niesprawiedliwy i wykonany na czyjeś zamówienie.
    Wszystkie kancelarie odszkodowawcze pokazuje w bardzo negatywnym świetle co nie ma nic wspólnego z rzeczywistością ani z obiektywnym dziennikarstwem.

  5. Ten agent Votum z którym jezdził ten dzinnikarz to jakiś straszny prymityw że Votum zatrudnia takich ludzi znaczy prymitywów. Ten od tego A7 Retro kupił złoma i jest zadowolny z siebie.

  6. Ale że co Pan Janusz P. ekspertem hahahaahahahaha Pan Janusz P. był może teraz już nie jest w co wątpię ale był przykrywką i pobierał dużo większe prowizje pod stołem. Panie dzinnikarzu z TVN prosze to sprawdzić i nie jechać utartymi szlakami. Zreszą zaraz się odezwą tu ludzie którzy na ten temat wiedzą dużo więcej.

  7. Ale VOTUM dało się podejść jak dzieci w mgle. Giełdowa spólka działa jak zwykli przestępcy. Ciekawe ilu ludziom jeszcz zaszkodzą. Szkoda ich klientów.

  8. ANOS ODSZKODOWANIA- nowa firma która powstała w Legnicy na Kolbego 18 🙂
    Udziałowiec w 100% EUCO – pięknie się tam bawią i zamiatają sprawy pod dywan.
    Przykrywanie tego syfu pod nową nazwą ! Pięknie !
    Najlepsze komentarze które lawinowo się pojawiają – że sprawę klienta prowadzili rok a firma otworzona w marcu 2022 🙂

  9. A dlaczego nikt nie zrobi reportażu jak ubezpieczyciele traktują osoby poszkodowane? Nie wypłacają odszkodowań, albo drastycznie zaniżają wypłacając np. 500 zł. ! Wypisują w decyzjach niestworzone rzeczy, wręcz upokarzając poszkodowanych, alno zarzucajac im kłamstwa. Jakoś brak rzetelnego śledztwa dziennikarskiego w tym zakresie! Znowu nagonka na prywatne firmy! Może jakiś dziennikarz w końcu rzetelnie podejdzie do tematu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sprawdź również
tagi