Ania nie chodzi, bo policjant sprowokował bandytów. Milion złotych za krzywdę dziecka

Ania nie wyzdrowieje, nie pójdzie do pracy, do końca życia będzie potrzebowała opieki. Po latach sąd uznał, że zawinili także policjanci.

Ania mieszka w północnej Wielkopolsce. Ma 27 lat. Nie pamięta życia sprzed wózka inwalidzkiego – że chodziła i biegała, jak inne trzyletnie dzieci. Kiedy kule z kałasznikowa przeszyły jej ciało, pozostała przytomna. – Mamo, weź mnie! Mamo! – wyciągała ręce.

Eksmisja

Jerzy Podmokły był oficerem nawigatorem, skończył Wyższą Szkołę Morską w Gdyni, pływał po oceanach, a gdy wracał, pomagał żonie Katarzynie, która była radcą prawnym. Klienci jego też brali za prawnika, więc zaczął czytać kodeksy. Tak go wciągnęły, że poszedł na zaoczne prawo. Rzucił statki i też został radcą prawnym.

W PRL-u działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, w wolnej Polsce został na krótko wicewojewodą w Pile, potem radnym powiatowym.

Dziesięć lat temu przeczytał artykuł o niepełnosprawnej Ani, którą krewni chcą eksmitować na bruk. Żyła z rodzicami, bratem i siostrą na 40 m kw. w budynku gospodarczym przerobionym na dom. Wcześniej mieszkali na pierwszym piętrze wiejskiego bloku, ale musieli się wyprowadzić. Blok nie był przystosowany do potrzeb niepełnosprawnego dziecka.

Przygarnęła ich ciocia. Gdy zmarła, spadkobiercy postanowili sprzedać ziemię.

Podmokły odnalazł rodzinę i przekonał spadkobierców do podziału działki. Sprzedali tylko część.

W artykule przeczytał, że za nieodwracalne obrażenia Ani odpowiadają bandyci, którzy napadli na bank w sąsiedniej wsi i postrzelili dziewczynkę. Nie mógł zrozumieć, jak doszło do takiej tragedii. Przeprowadził własne śledztwo.

Napad na bank

– To droga wojewódzka, łączy Piłę z Bydgoszczą – Jerzy Podmokły pewnie prowadzi BMW. Na zewnątrz gęsta mgła, w środku – przyjemne ciepło z podgrzewanego fotela.

– Tu jest skrzyżowanie. Po lewej zjazd do miasteczka W. 7 października 1998 r. uzbrojeni bandyci napadli tam na bank spółdzielczy. My skręcamy w prawo. Tu będzie wieś B., w której 18 listopada 1998 r., czyli miesiąc później, doszło do drugiego napadu. Oba miejsca dzieli 10 km. Po pierwszym napadzie policja mogła się spodziewać, że bandyci powrócą. Powinna być przygotowana.

– Zanim pojedziemy do Ani, pokażę panu to miejsce, bo wygląda tak samo. To trzeba zobaczyć, poczuć – Podmokły wjeżdża do wsi.

Zapada zmrok. Stajemy obok banku, ktoś wypłaca pieniądze. Tu stał Fiat 125p, w którym z wujkiem siedziała trzyletnia Ania. Kilkadziesiąt metrów dalej posterunek policji. W pokojach palą się światła, przed wejściem radiowóz. Z okien dobrze widać bank. To okaże się istotne.

Tu rozegrał się dramat, po którym zostały tylko krótkie notki w starych gazetach. Około godz. 14.15 pod bank podjechało audi. Wysiadło czterech mężczyzn. Ubrani na czarno, kominiarki, kałasznikowy. Trzech weszło do banku, czwarty został na czatach.

– Na podłogę! – rozkazali pracownikom i klientom. Zabrali pieniądze z okienka kasowego. Mało. Zagrozili, że wysadzą bank granatem. Kasjerka otworzyła podręczną kasę. Nadal mało. Chcieli kluczy do skarbca, ale prezes banku twierdził, że po otwarciu zanosi klucze na posterunek policji. Uderzyli go kolbą karabinu w głowę i w brzuch.

– Psy! – krzyknął jeden z napastników.

Na posterunku było trzech policjantów, w tym komendant Mieczysław T. i jego podwładny Piotr J. Zadzwonił telefon, ściszony głos doniósł o napadzie. Komendant próbował ustalić, kto dzwonił i wezwać wsparcie.

Podwładny nie chciał czekać. Sądził, że to dzieciaki robią policjantom kawał. Wyszedł na ulicę i ruszył w kierunku banku.

Komendant odebrał kolejny telefon – potwierdził napad. Wybiegł z komisariatu, by ostrzec kolegę. Za późno.

Przed bankiem Piotr J. zobaczył samochód z uniesionym bagażnikiem i mężczyznę z karabinem. Padła pierwsza seria. Policjant się bronił, ale strzelał niecelnie. Z banku wybiegł drugi napastnik. Kolejne serie. Policjant schował się za Fiatem 125p. Widział, że w aucie są ludzie. Kazał im uciekać, ale nie usłyszeli. Kolejne strzały. Pisk opon. Bandyci uciekli.

Policjanci ruszyli za nimi w pościg, ale za późno – znaleźli tylko spalone audi. Bandyci zrabowali 32 tys. zł.

Trzy kule

Na stole owoce, cukierki i trzy rodzaje ciasta. Kawa i herbata. Mama Ani przygotowała się na przyjazd mecenasa. Kiedy wraca do wydarzeń sprzed 24 lat, płacze.

Ania na zakupy pojechała z mamą, babcią i wujkiem. Mama wysiadła przy sklepie. Babcia weszła do banku opłacić rachunki. Ania siedziała z wujkiem w dużym fiacie, wkładała kasety do magnetofonu.

Bandyci musieli ich widzieć, ale nie uznali za zagrożenie. Piekło rozpętało się dopiero, gdy z posterunku nadszedł policjant. Ania miała pecha – trafiły ją trzy pociski z kałasznikowa bandyty. Wujek, postrzelony niegroźnie w głowę, położył siostrzenicę na tylnym siedzeniu. Uciskał rany, by zatamować krwawienie.

Mama Ani była wtedy w piątym miesiącu ciąży. Wspomina: – Mieli mnie odebrać, wracając z banku. Czułam, że coś się dzieje, bo na sygnale przemknął policyjny gazik. Nagle podjechał mąż kuzynki: „Wsiadaj, był napad, Ania postrzelona”. Karetka była po siedmiu minutach. Ania leżała w kałuży krwi. Wyciągała rączki, wołała: „Mamo, weź mnie!”. Pojechałam karetką do szpitala.

Pierwsza operacja trwała siedem godzin. Pani ordynator powiedziała, że Ania żyje, ale nie będzie ani chodziła, ani prawidłowo się rozwijała. To był szok. Dwie godziny później miała lecieć helikopterem do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Pogoda nie pozwoliła, więc pojechała karetką. Po drodze zaczęła się dusić, w Łodzi musieli zjechać do szpitala. Ale od początku mówiłam: najważniejsze, że żyje. I siebie winiłam, że ją zabrałam. Ale nie zna człowiek dnia i godziny.

Stan Ani był skrajnie ciężki. Kule uszkodziły kręgosłup, doprowadzając do porażenia nóg. Przebiły też wątrobę, dwunastnicę i poprzecznicę.

Lekarze zszyli uszkodzone narządy, usunęli wyrostek robaczkowy, w żyłę wstawili protezę. W kolejnych operacjach usuwali metalowe ciała obce i roztrzaskane fragmenty kości. Wdały się zakażenia, więc podawali antybiotyki. Leczyli niedrożne jelita. Podjęli próbę rehabilitacji, ale trzylatka pozostała sparaliżowana.

Ania

Na wsi nie miała łatwego życia. – Poznajesz mnie? – pytali ludzie, a przecież była sprawna intelektualnie, po prostu nie chodziła. Ból nie pozwalał jej spać. Wspomnienia wywoływały drgawki. Dostawała leki uspokajające.

Rodzina musiała wyprowadzić się z bloku. Ania nie mogła się bawić z rówieśnikami, biegać, jeździć na rowerze. Podstawówkę skończyła, bo mama woziła ją do szkoły. W gimnazjum to nauczyciele przyjeżdżali do niej. Musiała zrezygnować ze szkoły średniej, bo nie mogłaby zamieszkać poza domem. Wymaga stałej opieki.

Ania do przeszłości wraca niechętnie. Odpowiada krótko i tylko, gdy pada pytanie.

Czy wiedziała, dlaczego nie chodzi? Tak, mama powiedziała jej o napadzie i strzelaninie. Czy w szkole miała jakieś nieprzyjemności? Tak, zdarzało się, że koleżanki się z niej śmiały. Jak sobie z tym radziła? Wierzyła i wierzy, że medycyna się rozwinie, że kiedyś stanie na nogach i znów będzie chodzić.

Wózek, na którym się porusza, jest urodzinowym prezentem od ojca i starszego brata. Dobudowali piętro, żeby nie musieli się gnieździć na 40 m kw. Dostała też psa – czarnego labradora.

– Nie przelewało się, ale sobie radziliśmy – mówi mama Ani.

Policjant

W marcu 1999 r. prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie napadu, bo nie udało się ustalić sprawców.

– Gdy zacząłem analizować przebieg napadu, doszedłem do wniosku, że zawinili nie tylko bandyci – mówi mec. Jerzy Podmokły. – Winę za krzywdę Ani ponosi też policja, której interwencja była nieprawidłowa i nieprofesjonalna. A za działania policji odpowiada skarb państwa.

Piotr J., policjant, który sprowokował strzelaninę, jest kuzynem mamy Ani. Gdy dziewczynkę operowano, przyjechał do szpitala.

Mama: – Siedziałam w poczekalni. Poszedł do mnie i przepraszał: „Wybacz mi, nie wiedziałem, że Ania jest w samochodzie. Gdybym wiedział, tobym nie strzelał”. To była nasza ostatnia rozmowa.

Piotr J. jest dziś na policyjnej emeryturze. Dorabia jako ochroniarz w tym samym banku, na który napadli bandyci. Po latach nie czuje się winny. Uważa, że postępował prawidłowo. Zaprzecza, by w szpitalu przepraszał kuzynkę.

Po strzelaninie rodzice Ani rozmawiali z komendantem w Pile. Przekazał im kilkaset złotych – zrzutkę zrobili policjanci.

Rodzice mogli pozwać komendę, ale tego nie zrobili. Mama Ani tłumaczy: – Miałam duży żal do policji, ale jesteśmy prostymi ludźmi, a nie prawnikami. Nikt w policji nie powiedział nam, że możemy wytoczyć proces.

Gdy powiedział o tym mec. Podmokły, roszczenie już się przedawniło. Prawnik znalazł jednak w przepisach furtkę – Ania była niepełnoletnia, nie miała wpływu na zaniechania rodziców. Poczekał, aż osiągnie pełnoletność, i w jej imieniu pozwał policję.

– Samo zbieranie dowodów i przygotowanie pozwu zajęło nam rok – podkreśla Podmokły. Pomagała mu synowa Anna, także radca prawna.

Błędy

Sąd powołał jako biegłego eksperta od techniki i taktyki policyjnych interwencji Jarosława Grzelkę. Wnioski były dla policji miażdżące.

„Działanie policjantów, przede wszystkim Piotra J., było w początkowej fazie nieprawidłowe i bezpośrednio przyczyniło się do obrażeń osób postronnych i nieujęcia sprawców napadu” – stwierdził biegły.

Policjant bez polecenia komendanta wyszedł z posterunku. Nie czekał na wsparcie i nie rozpoznał zagrożenia. Można było wyjrzeć przez okno, użyć lornetki. Zdemaskował się i pozbawił przewagi, jaką dałby element zaskoczenia. To jego nieprofesjonalna postawa sprowokowała bandytów do strzałów, a on musiał się chować za samochodem, w którym była trzyletnia Ania.

Po strzelaninie policjanci powinni byli udzielić pierwszej pomocy poszkodowanym, a nie ruszać w pościg. Takie są zasady.

Były komendant posterunku, dziś emeryt, potwierdził w sądzie, że jego podwładny samowolnie opuścił posterunek. On by tego nie zrobił, należało ściągnąć posiłki. Gdyby interweniować od razu, to tylko w kamizelce kuloodpornej i hełmie. Należało też od tyłu zakraść się do banku, a nie iść środkiem ulicy. Komendant przyznał również, że gdyby mógł cofnąć czas, nie ścigałby bandytów, tylko zajął się ranną Anią.

W 1999 r. prokuratura nie oceniała jednak działań policjantów, a ich przełożeni nie wszczęli postępowań dyscyplinarnych.

Zmienił to dopiero proces o zadośćuczynienie. W sądzie pierwszej instancji trwał cztery lata. Sędzia Jolanta Czajka-Bałon uznała, że w tej sprawie mamy do czynienia z „wieloczłonkowym związkiem przyczynowym”. Za obrażenia Ani odpowiadał bezpośrednio strzelający napastnik. Nie strzelałby jednak, gdyby nie lekkomyślna interwencja policjanta.

„Gdyby akcja policyjna została przeprowadzona zgodnie ze standardami, policjant nie musiałby się chronić za samochodem, a zatem powódka nie doznałaby szkody” – uzasadniła sędzia.

Policja zapłaci milion

Ania ma na brzuchu rozległe blizny. Niedowład nóg nie pozwala jej stać, więc nadal porusza się na wózku. Przykurcz w kolanie nie pozwala jej wyprostować lewej nogi. Brak ruchu powiększa zmiany zwyrodnieniowe i skrzywienie kręgosłupa. Siedząco-leżący tryb życia grozi zaś powstaniem odleżyn na skórze. Stosuje leki i maści przeciwbólowe. Gdy w ciągu dnia ból się nasila, kładzie się na godzinę.

Magdalena Moskalik, doktor nauk medycznych, neurolożka, uważa, że zmiany zwyrodnieniowe i deformacje kręgosłupa będą narastać szybciej niż u zdrowej kobiety, co będzie tylko zwiększało ból.

Ania wymaga codziennej pielęgnacji skóry, pomocy przy czynnościach intymnych oraz siadaniu na wózek, na przykład po kąpieli. Mama pomaga jej też w ubieraniu spodni, bo często je darła.

Sędzia podkreśliła, że Ania będzie niepełnosprawna do końca życia. Życie na wsi ogranicza jej możliwości spędzania czasu wolnego poza domem. Nie ma też realnych szans na podjęcie pracy – wynika to z ograniczeń fizycznych, bólu, braku wykształcenia i mieszkania na wsi.

Jerzy Podmokły wnosił o milion złotych zadośćuczynienia.

Sąd przyznał 800 tys. zł oraz 3,5 tys. zł miesięcznej renty. W imieniu skarbu państwa płacić ma komenda wojewódzka policji w Poznaniu (zastąpiła zlikwidowaną komendę wojewódzką w Pile). Razem z zaległą rentą Ania ma otrzymać ponad milion złotych.

Prokuratoria Generalna, która reprezentuje skarb państwa, próbowała uchylić wyrok. Przekonywała, że roszczenie się przedawniło. Przed miesiącem Sąd Apelacyjny w Poznaniu oddalił apelację. Wyrok jest prawomocny.

Jerzy Podmokły prowadził sprawę za darmo: – Zarabianie na nieszczęściu, które dotknęło dziecko? To byłoby niezgodne z moimi zasadami. Nagrodą jest dla mnie to, że wygraliśmy.

Mama Ani: – Spotkanie pana mecenasa było dla nas cudem z nieba.

– Jest tylko jeden problem – zauważa mec. Podmokły. – Prokuratoria Generalna może złożyć kasację do Sądu Najwyższego. A to oznacza, że choć Ania dostanie pieniądze, będzie kolejny rok lub dwa żyła w niepokoju. Może po tym reportażu, pod wpływem opinii publicznej, nasze państwo odpuści. Walczyliśmy sześć lat – i już wystarczy.

Przyszłość

Dla Ani oknem na świat jest komputer z internetem. Dziesięć lat temu na portalu Nasza Klasa poznała Tomka z sąsiedniej wsi. Młody, pobożny, skończył technikum. Dziś z jej tatą pracuje na budowach jako murarz.

Od sześciu lat są parą. Choć lekarze twierdzili, że Ania nie będzie mogła mieć dzieci, przed rokiem zaszła w ciążę. Trzy miesiące temu urodziła zdrowego synka. Ciąża i poród przebiegły bez komplikacji.

Pewnego razu Ania pojechała z narzeczonym i z młodszą siostrą do dyskoteki w powiatowym mieście. Siedziała w loży, a koncert dawał jej idol, gwiazda disco polo, Zenek Martyniuk. Dostała autograf, zrobili sobie zdjęcie. Była szczęśliwa.

Ania ma marzenie: – Żeby na naszym ślubie zaśpiewał Zenek Martyniuk.

Mec. Podmokły: – Ania już mnie zaprosiła. Powiedziałem żonie, żeby szykowała kreację.

wyborcza.pl

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *